Recenzja gry3 września 2010, 12:51
autor: Krystian Smoszna
Oceń grę
Trzynaście miesięcy po wersji Xboksowej, również pecetowcy mogą zagrać w odświeżoną edycję gry o wojowniczych robalach. Znów we dwóch wymiarach, tak jak w czasach największej świetności Wormsów.
Recenzja powstała na bazie wersji PC.
Posiadacze komputerów nie mają ostatnio szczęścia do produktów firmy Team 17. Choć Amerykanie już dawno zapowiedzieli, że chcą sprzedawać pecetowe edycje swoich gier za pomocą systemów elektronicznej dystrybucji, jakoś nie spieszyli się z wprowadzeniem tego planu w życie. Przygotowanie konwersji ostatniego Alien Breeda zajęło im sześć miesięcy, natomiast nowych Wormsów – trzynaście. Biorąc pod uwagę stopień skomplikowania tego ostatniego tytułu, naprawdę – iście zawrotne to tempo.
Premiera kolejnej gry z robalami w roli głównej byłaby z pewnością dużym wydarzeniem, gdyby nie jeden szkopuł – jest to dokładnie ten sam produkt, który na Xboksach można eksploatować od lipca ubiegłego roku, tyle że pod nieco inną nazwą (Worms 2: Armageddon). Sprytna zmiana tytułu nie zmienia faktu, że jest to konwersja bardzo wierna – oba produkty różnią się jedynie tym, że na pececie dostępny jest w standardzie dodatkowy wariant rozgrywki Warzone, za który użytkownicy konsol musieli osobno zapłacić. Komputerowa edycja zawiera ponadto bonus w postaci trybu Body Count, ale to niewielka rekompensata za tak długi czas oczekiwania.
Przygotowując odświeżoną wersję swojego wielkiego hitu, firma Team 17 nie pokusiła się o rewolucyjne zmiany – słusznie uznano, że skoro jest to klasyczny remake, to nie może być w nim miejsca na eksperymenty. Oczywiście pewnych korekt oraz mniejszych innowacji nie dało się uniknąć, ale nie zmienia to faktu, że nowe Wormsy są pod wieloma względami bardzo podobne do dwuwymiarowych odsłon tego cyklu. Jeśli mile wspominasz słynny pierwowzór, nie mniej popularną „dwójkę”, World Party czy Armageddon, istnieje ogromna szansa, że najnowszy odcinek serialu, opowiadający o walce sympatycznych robali, również przypadnie Ci do gustu.
Kampania jest mocno nierówna. Obok wymagających zadań,występują misje banalnie łatwe.
Zmagania rozpoczynamy od stworzenia drużyny i tutaj też następuje pierwszy zgrzyt. W Worms Reloaded armie mogą składać się co najwyżej z czterech żołnierzy i jest to ogromne niedopatrzenie. Jakby tego było mało, gra pozwala wziąć udział w bitwie zaledwie czterem zespołom, co zapewne ma związek z ograniczeniami, jakie twórcy napotkali, projektując tryb online w pierwowzorze na Xboksa. Jak nietrudno policzyć, w potyczce może wziąć udział maksymalnie szesnaście robaków – przypominam, że w Armageddonie było ich 48.
Pozostałe opcje nie budzą już zastrzeżeń. Gracz ma duże pole manewru w tworzeniu drużyny – może zmienić nie tylko jej nazwę oraz imiona zawodników, ale również zestaw odzywek (polski język tradycyjnie obecny), kolor skóry, nakrycie głowy i wygląd nagrobków. Do tego dochodzi sporo możliwości w konfiguracji samej rozgrywki – decydujemy m.in. o czasie trwania poszczególnych rund, obecności min, wybuchowych beczek, a także charakterystycznych dla nowych Wormsów obiektów: reagujących na ruch wieżyczek strzelniczych czy elektromagnesów. Gra pozwala ponadto manipulować częstotliwością zrzucania skrzynek, a także dostępnością poszczególnych środków zagłady. Dzięki możliwości zapisywania ustawień w kilku slotach, przed rozpoczęciem zmagań możemy wybrać interesującą nas konfigurację – bardzo praktyczne.
Rozgrywka nie różni się w zasadzie niczym od innych dwuwymiarowych Wormsów. Celem zabawy jest zniszczenie złożonej z robaków drużyny przeciwnika, zanim ona zdąży wyeliminować nas. W eksterminacji stworków pomaga bogaty, bo złożony z blisko pięćdziesięciu egzemplarzy, asortyment broni. Autorzy tradycyjnie popuścili tu wodze fantazji, więc obok klasycznych środków zagłady (strzelb, min, granatów, dynamitów itp.) stoją bardziej egzotyczne wynalazki, zarówno stare (eksplodujący banan, latająca owca), jak i nowe (natarcie stada bawołów czy atak termitów). Ekwipunek uzupełnia kilka przydatnych urządzeń wspomagających. Z ich pomocą gracze mogą przebijać się przez ściany, budować mosty, a także teleportować się w wybrany punkt na mapie. Większość tych zabawek pojawiła się już w poprzednich odsłonach cyklu, więc starzy wyjadacze od razu poczują się jak w domu.
Dla wielbicieli samotnej rozgrywki przygotowano złożoną z trzydziestu pięciu misji kampanię, niestety bardzo nierówną. Niektóre wyzwania są banalnie wręcz proste, w innych z kolei musimy stawić czoła przeważającym siłom wroga, co nie zawsze kończy się pomyślnie. Scenariusze nie powalają niestety na kolana, ale warto się przez nie przebić, choćby po to, by zdobyć pieniądze. Wirtualna waluta służy w Worms Reloaded do kupowania nowych terenów, nakryć głowy, a także co ciekawszej broni – np. znany z „dwójki” betonowy pomnik osła, który sieje prawdziwe spustoszenie na polu bitwy, nie jest normalnie dostępny i trzeba zań zapłacić. Warto w tym miejscu nadmienić, że nowicjusze (są tacy?) nie muszą od razu skakać na głęboką wodę. Z myślą o nich powstał całkiem sprawnie zrealizowany samouczek, który ułatwia opanowanie podstawowych prawideł rządzących rozgrywką.
Doświadczonym robalobójcom firma Team 17 zaproponowała w Worms Reloaded dodatkowe tryby zabawy: Warzone i Body Count. W pierwszym z nich trzeba uporać się z zestawem trzydziestu niełatwych misji, polegających na eksterminacji przeciwnika. Wroga armia często ma przewagę nad wojskiem gracza, np. znajdując się w dużo lepszym położeniu na mapie. Body Count to z kolei interesujący sposób na sprawdzenie naszych umiejętności przetrwania na polu bitwy. Gracz steruje tu tylko jedną dżdżownicą i próbuje robić to samo co zwykle, czyli zabijać oponentów. Różnica polega na tym, że zlikwidowani rywale zastępowani są przez nowe jednostki, coraz mocniejsze i lepiej uzbrojone.
W grze tradycyjnie dzieje się sporo, zwłaszczagdy skorzystamy z mocnych argumentów.
Oczywiście nie mogło obejść się bez rozwałki przeciwnika na losowo generowanych mapach. Worms Reloaded oferuje wygodny w obsłudze edytor plansz, który pozwala jednym kliknięciem myszy wygenerować unikalną arenę. Walczyć można zarówno z komputerowym przeciwnikiem, jak i z ludźmi, przy jednym komputerze i przez Internet. Ten najpopularniejszy tryb rozgrywki w serii Worms jest – tradycyjnie – jego najmocniejszą stroną. Duże możliwości konfiguracji gry oraz nieograniczona liczba mapek zapewniają długie godziny dobrej zabawy.
Kolorowa oprawa wizualna jest po prostu urocza i nie budzi większych zastrzeżeń. Zarówno teren, na którym toczy się walka, jak i same robale prezentują się bardzo ładnie, choć akurat te ostatnie mogłyby być nieco większe, tak jak w poprzednich odsłonach cyklu. Mikroskopijne przedmioty to w ogóle zmora nowych Wormsów. Beczki są wyraźnie mniejsze od samych dżdżownic, podobnie zresztą jak skrzynki z ekwipunkiem. To szczegół, ale mnie osobiście drażnił.
Trzeba było blisko dziesięciu lat, aby ludzie z Team 17 zorientowali się, że kluczem do sukcesu Wormsów nie są ciągłe eksperymenty, ale klasyczna jatka w dwóch wymiarach. I taką właśnie jatkę dostaliśmy w Worms Reloaded. Zmiany w stosunku do pamiętnych poprzedników są raczej kosmetyczne, bo trudno uznać za rewolucję nowy wygląd dżdżownic lub kilka nieznanych wcześniej środków zagłady. Niemniej niektóre pomysły autorów nie przypadły mi do gustu, np. ograniczenie w liczbie robaków, a gra jako całość nie budzi już, niestety, takich emocji jak kiedyś. Myślę że po nowe Wormsy powinni sięgnąć przede wszystkim młodsi gracze, Ci, którzy nie pamiętają rewelacyjnej „dwójki”, a także jej następców: World Party i Armageddon. Starzy wyjadacze raczej nie pobawią siętym produktem dłużej niż kilka godzin, bo na dobrą sprawę, to wszystko widzieli już wcześniej – na dodatek w nieco lepszym wykonaniu. Dobrym przykładem na to jest moja żona, która w Reloaded chętnie się ze mną zmierzyła, ale po jednej partii stwierdziła: „dobra, fajne, ale te stare fajniejsze”. I to w zasadzie starczy za cały komentarz.
Krystian „U.V. Impaler” Smoszna
PLUSY:
- rozwałka w starym, dobrym stylu;
- spora dawka humoru;
- duże możliwości konfiguracyjne;
- niezły tryb Body Count;
- ładna pod względem wizualnym.
MINUSY:
- brak niektórych świetnych typów broni z poprzednich odsłon, słabe zamienniki;
- mało rajcująca kampania;
- obiekty w tej grze są stanowczo za małe;
- tylko cztery robale w drużynie i tylko cztery drużyny.
Krystian Smoszna
Krystian Smoszna
Gra od 1985 roku i nadal mu się nie znudziło. Zaczynał od automatów i komputerów ośmiobitowych, dziś gra głównie na konsolach i pececie w przypadku gier strategicznych. Do szeroko rozumianej branży pukał już pod koniec 1996 roku, ale zadebiutować udało się dopiero kilka miesięcy później, kilkustronicowym artykułem w CD-Action. Gry ustawiły całą jego karierę zawodową. Miał być informatykiem, skończył jako pismak. W GOL-u od blisko dwudziestu lat, do 2023 pełnił funkcję redaktora naczelnego. Gra w zasadzie we wszystko, bez podziału na gatunki, dużą estymą darzy indyki. Poza grami interesuje się piłką nożną i Formułą 1, na okrągło słucha też muzyki ekstremalnej.
więcej
Recenzja gry Ara: History Untold - marketing oszukał mnie, że to kolejny klon Civki, a to coś całkowicie innego
Recenzja gry
Nie, Ara: History Untold - wbrew hasłom marketingowym - nie będzie kolejną alternatywą dla serii Civilization. Jednak nie jest to wada, bo gra ma na siebie własny pomysł i realizuje go sprawnie, choć nie zawsze konsekwentnie.
Recenzja gry 63 Days - to nie Niemcy są tu największym wrogiem, ale absurdy, błędy i brak logiki
Recenzja gry
Po 20 godzinach, które spędziłem z 63 Days, miałem w sobie mnóstwo sprzecznych emocji. Z jednej strony uważam, że to przeciętna gra z aspiracją do ponadprzeciętnej – z drugiej zaś liczba błędów i nielogicznych rozwiązań przeraża.
Recenzja gry Frostpunk 2 - polityka bywa gorsza od apokalipsy
Recenzja gry
Gdy pierwszy raz uruchomiłem Frostpunka 2, byłem pełen obaw. Twórcy ewidentnie chcieli poeksperymentować z konwencją, zmienić formułę i zaoferować coś nowego. Czy jednak wyszło to grze na dobre?